Wakacje w pełni. Pogoda jak na lipiec też całkiem niezła i tylko coś z tyłu głowy nie daje spokoju. Brakowało mi jakiegoś wyzwania, ale takiego na już, co by nie musieć się jakoś specjalnie do niego przygotowywać. Kamil też już od dawna myślał o zdobyciu jakiejś konkretnej góry. Wynik tego równania mógł być tylko jeden - Rysy. Kilka lat temu byłem już na tym najwyższym szczycie Polski, ale wtedy byłem w zdecydowanie lepszej formie dlatego teraz uznałem to za całkiem niezłe wyzwanie.
Słysząc co chwilę w mediach ostrzeżenia, że podczas wakacyjnych weekendów nie ma miejsca na parkingach pod Tatrami, postanowiłem profilaktycznie, że wyjedziemy o 5. Dobrze, że udało nam się wyjechać jeszcze wcześniej, dzięki czemu na Palenicy Białczańskiej byliśmy przed 7. Mimo tak wczesnej pory, parking był już prawie pełny. Szybkie śniadanko, bileciki (okazało się, że dzięki Karcie Dużej Rodziny wejście jest za darmo) i lecimy.
Idzie się nam bardzo dobrze. Wiedząc, że przed nami długa droga narzucamy sobie dosyć mocne tempo. Mijamy większość turystów i za niecałe półtorej godziny meldujemy się nad Morskim Okiem. Myślałem, że zrobimy sobie tu jakąś większą przerwę, ale po szybkim drugim śniadanku decydujemy z Kamilem, że nie ma na co czekać i ruszamy dalej. Po krótkim spacerku brzegiem jeziora dochodzimy do miejsca gdzie rozpoczyna się szlak na Rysy. Według niego do celu mamy jeszcze prawie 4 godziny. Humory dopisują, kondycja również dlatego też i Czarny Staw nie stanowił dla nas problemu. Dopiero po jego obejściu, zaczęła się cięższa część drogi. Szlak tutaj jest znacznie stromszy i biegnie po dość luźnych skałach. Za to z każdym kolejnym krokiem jesteśmy bliżej tych ogromnych gór, które za każdym razem wywierają na mnie niesamowite wrażenie i powodują uczucie zachwytu i podziwu dla tego małego kawałka naszego kraju.
Mijają kolejne minuty i dochodzimy do Buli pod Rysami. Stamtąd zauważamy, że w dalszej części szlaku zaczyna się robić tłoczno. Mamy też świadomość ilu turystów minęliśmy po drodze, więc chcąc uniknąć kolejek nie czekamy dłużej i kierujemy się w stronę pierwszych łańcuchów. Kilka razy musieliśmy poczekać na swoją kolej, ale nie było tak źle. Kamil momentami miał już dość, ale wystarczała mu chwila oddechu i ruszał dalej.
Gdy dotarliśmy do grani nie dowierzał, że to już prawie szczyt. Ostatnie metry to już była tylko formalność. Na szczycie stanęliśmy godzinę przed czasem, więc znaleźliśmy kawałek miejsca pośród tłumu ludzi i wygodnie się rozsiedliśmy. Mieliśmy sporo czasu na spokojne podziwianie widoków i odpoczynek. Jednak po około pół godzinie zaczęło się nam robić trochę zimno, więc już tradycyjnie nie czekaliśmy dłużej i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Nigdy nie lubiłem schodzić. Jak dla mnie jest to najgorsza część chodzenia po górach. W przyszłości może trzeba będzie spróbować pomysłu jaki wykorzystuje teraz Adam Bielecki czyli ultralekka paralotnia. Niestety póki co trzeba złazić na nogach i tak też zrobiliśmy. Po drodze Kamil kilka razy zaliczył podjazd na luźnych kamykach przez co trochę się zestresował, ale gdy tylko doszliśmy do Czarnego Stawu to wszystko wróciło do normy. Widząc ilość turystów przy Morskim Oku nawet się tam nie zatrzymywaliśmy tylko szliśmy prosto na parking. Równo po 10 godzinach od wejścia do parku znaleźliśmy się poza jego granicami. Na deser został nam jeszcze koncert Nocnego Kochanka w Białce Tatrzańskiej, na który nie myślałem, że się wybierzemy. Ale skoro już byliśmy tak blisko, to czemu by nie skorzystać. Tak więc zamiast o 20 to byliśmy z powrotem w Bielsku o 1.